15 września 2016

Once I held a pony by its flying mane.

Robiąc porządki w torebce wpadłam na kartkę z kalendarza, każącą mi przygotować listę 25 rzeczy, jakie chcę zrobić przed śmiercią i mieć ją cały czas przy sobie, i często sprawdzać. Nie przyjdzie to łatwo, bo nie chcę zniżać się do rzeczy oczywistych. Obecnie szukam mieszkania w Łodzi, w sumie to pokoju, a tak naprawdę to łóżka do spania i toalety, bez jedzenia jakoś przeżyję, bez siusiania nie. Moje życie nie jest dzisiaj takie, jakbym chciała. Nie pojadę na Słowenię przez moje zdrowie i lenistwo, i nieuporządkowanie też, tak w sumie. Powinnam wyrzucić z szafy jeszcze jakieś w chuj rzeczy, ogarnąć się. Mam motywację dla niego, ale nie mam tej niezbędnej dla mnie. Tej każącej mi zmienić styl, wygląd dla samej siebie, pisać książkę, wiersze, chodzić do teatru, na wernisaże, pić słodkie czerwone wino w nocy i palić waniliowe cygaretki. Zapomniałam jak to jest kochać mnie i trochę mnie to smuci. Pociesza fakt, że siebie już nie nienawidzę. Jednak moje życie nadal nie jest ani choć trochę bliższe znośności. Chcę mieszkać z nim, a do tego długa droga. Po pierwsze muszę znaleźć pracę (czy to mogę wpisać jako punkt 1 z 25 na wymienionej liście??). Chciałabym do końca roku pójść choć raz do teatru i może w końcu, pierwszy raz w życiu wybrać się do filharmonii. Nie wierzę, że jeszcze tego nie przeżyłam. Brakuje mi ROH'a. Brakuje mi Czajkowskiego. Brakuje mi czegoś i tylko czasami mam czas przypomnieć sobie o tym braku. To są takie puzzle jak zawsze, tylko trochę mniejsze (ale nie znaczy to, że mniej ważne!). Zawsze podziwiałam ludzi z pasją czemuś oddanych - podróżami autostopem, beatboxem, harcerstwem. Takich którzy wydaje się to robią ciągle, ale jednak kochają to. Takich co wiedzą dokładnie jaki motyw by wytatuowali sobie na ręce z wplecionym motywem nieskończoności w to. I tych, który dla inspiracji pisarskiej są w stanie robić naprawdę lekkomyślne i hedonistyczne rzeczy. Takich, którzy dla miłości są w stanie nie zrobić wszystkiego, ale to konkretne działanie, które rzuca na kolana. Czy jeszcze kiedyś wrócę do tego? Czy uda mi się znowu być jednocześnie cool, fancy, spokojną, rozważną, zakochaną, ale i szaloną, bezmyślną, po prostu tą, wirującą lekko z wiatrem jesiennymi popołudniami. Gdzieś się sama sobie zapodziałam. Tak to jest, ja Resus dostaje zbyt wiele szczęścia na raz. Obawiam się tego roku w Łodzi. biorąc pod uwagę, że mam 8 dni na znalezienie lokum, chciałabym pracować, co doskonale wiem, że słabo mi to wychodzi. Nowa płyta Ghosta ssie, a moje wyniki badań są złe. Coś jeszcze? Wspominałam już, że nie pojechałam na Erazmus? Chiny pewnie też nie wyjdą, ale nie mogę tego mówić na głos, nie mogę przecież znowu do bycia przesadnie dramatyczną pesymistką. Chcę rzeczy jakich nigdy nie chciałam. Crossainta z masłem, ślubu, psa, ładnych paznokci, czegoś zwiewnego białego, zielonych ścian w którymś pokoju, szumu lasu w zimie. Chcę mocnej czarnej kawy i napisać wiersz. Herbaty, czytając Wiedźmina. Ten ciąg myśli może zwiastować nadejście depresji. Jesień się zbliża.



- moje przemyślenia: zdecydowanie jestem zbyt biedna
- muzycznie: The Tallest Man on Earth
- modowo: nadal potrzeba zmian!
- nowy cel: do kina na premierę Bridget <3
- zachcianka: lasagne albo zapiekanka ziemniaczana
- film na dziś: "Papierowe miasta"
- dzisiejszy humor: zapomniane uczucie tęsknoty

06 września 2016

Chyba nigdy nie nadawałam się do relacji w ludzi. Chyba z czasem wychodzi mi to coraz gorzej. Cały dzisiejszy dzień jest dla mnie trudny do przeżycia, powietrze jest jak smoła dla moich płuc. Po prostu mi ciężko, a im więcej się błąkam od ściany do ściany, tym jest gorzej. Znalazłam w tym prowizorycznie prawie pustym pokoju zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele rzeczy, które potrafią natchnąć do przemyśleń. A nie mogę odnaleźć tych dwóch, których teraz szukam - płyty oraz zdjęcia. Życie jest naprawdę ironią samego siebie. "Siedzę sam w tej wieży bez dna"... Wiem, że nie wyjdę dzisiaj nigdzie, najwyżej pogłaskać kota, aby poczuć, że chociaż on jeden nadal z własnej woli do mnie przychodzi, mimo że zna mnie jak nikt inny, z mojej najgorszej strony. Pitu pitu... Oglądałam ostatnio program o badaniach naukowców o tym, że urazy głowy mogą powodować problemy z pamięcią, depresje i wgl w chuj symptomów, i ze jak np jest się ofiarą przemocy w  domu to urazy mózgu są takie, że mogą być mega szkodliwe, bo mózg się wtedy porusza w środku czaszki i mogą się uszkadzać tamte kanaliki wewnątrz i dziać różne rzeczy ogólnie oraz że z badań wynika, że 94% byłych graczy footballu amerykańskiego ma jakieś trwałe uszkodzenia. Jak byłam mała uderzyłam tak w beton tyłem głowy że powinnam wtedy umrzeć tak naprawdę, bo poszłam spać (a nie powinnam) i ponoć spałam wtedy niesłychanie długo. Ciekawe, czy stąd moja skleroza i to całe pomieszanie wewnętrzne i życiowe? Czy to naprawdę tak źle, że wiem, czego chcę w przyszłym życiu i nie waham się iść po trupach do celu? Nawet w tym co piszę teraz jest chaos, ale wychodzi on i z mojego serca, i z głowy. Ja już nawet nie myślę, ja gdzieś pędzę, sama nie wiem dokąd myślami.


- moje przemyślenia: "Smutna twarz, czy to już jestem ja"
- muzycznie: playlista staroci polskich
- modowo: nowe buty z Vagabond <3
- nowy cel: zasnąć, jak najszybciej
- zachcianka: na coś czekoladowego
- film na dziś: "Projektantka"
- dzisiejszy humor: pustka

03 września 2016

Got lost in this game.

A co, jeśli moje życie się rozpada? Co w sytuacji, w której stracę tę jedną jedyną stabilność obecną w moim życiu? Zaczyna mnie trochę przerażać perspektywa wyjazdu. Z innej strony podjęłam sama w sobie decyzję, że nie zostanę w tym kraju na stałe, nie ma co, nie wierzę, że w ciągu jakiś 20 lat coś się naprawdę zmieni, najpierw muszą poumierać te wszystkie stare dewotki. Zwłaszcza w Kielcach. Starałam się dziś bardzo być produktywna, wstając z łóżka o 13, bez kaca po poprzednim wieczorze z M. Wróciłam, zjadłam obiad, przeżyłam dość znaczącą dla mnie kłótnie. W sumie to nawet nie wiem czy to do końca kłótnia, raczej wymiana zdań, w której chyba, aż za jasno zostały zawarte poglądy każdej ze stron. Trochę jestem w rozsypce i być może stąd ten post. Rozważam od długiego już czasu jakąś terapię, chociaż sesje ze zwykłym psychologiem, a najśmieszniejsze, że i tak nie mam na to teraz czasu (nie będę pisać nic o tym, że hajsu również). Wzięłam długą kąpiel. Wiecie, taką relaksacyjną, z muzyką, pianą, przewracaniem się na wszystkie boki w ciepłej wodzie, przybierając pozy niczym modelki na plaży w sesji dla Vogue. Musiałam się zresetować. Chciałam coś zrobić z moją frustracją, wynikającą z totalnego niezadowolenia z mojego obecnego pokoju - dosłownie czuję się teraz jak taki Sims, któremu atrakcyjność otoczenia świeci się wściekle na czerwono. Nie umiem nic z tym zrobić, bo jestem cipą. Totalnie. Brakuje mi we mnie samej kopa do działania. Domena leniów i leserów najgorszego sortu. Doszłam do momentu znudzenia się internetem, fejsbukiem i innymi takimi rzeczami. Oglądanie stron o modzie oraz interior design mnie męczy. Kurwa, nawet porno mnie męczy (ale nie tak jak powinno). Bawiąc się w psycholog dla samej siebie, stwierdziłabym, że jest to zapewne efekt popadnięcia w stagnację, która dobetonowała się już do mojego szpiku. Wpadłam dziś na pomysł nowej książki. No, albo opowiadania, whatever. Susząc włosy myślałam o pierwszych kilkudziesięciu zdaniach. Czułam potencjał. Zamiast tego, piszę to. Naprawdę czasami podziwiam mój fenomen odkopywania trupa tej strony raz na jakiś czas. Że też mi się chce?, co nie. Jest progres, odkurzyłam i przesunęłam łóżko, co spowodowało, że musiałam także przesunąć pudła, których do tej pory nie rozpakowałam. Wszystko to, aby przekonać się, że wszystko to wygląda beznadziejnie. W tym pokoju obecnie poza moimi rzeczami i komputerem nie ma NIC, czego bym w tym pokoju chciała. Na dodatek moja kochana madre kupiła do tego pokoju takie łóżko, które nie dość, że zaburzyło CAŁĄ koncepcje, to dodatkowo nie mam go gdzie i jak ustawić. Cudownie. Oczywiście chuj ich to rusza, jak zawsze zresztą. Nie mam zamiaru rozpisywać się o całej reszcie, nie warto. Nie warto jest się mi aż tak złościć, mam na myśli. Całe moje życie, to w jakiś sposób "rodzinne", jest beznadziejne. Nienawidzę mojej rodziny za zatruwanie mi umysłu i szarpanie nerwów na poziomie zawodowym. A, i mienie w dupie tego, co ja myślę i chcę. Dzięki.
Mam nadzieję, że chociaż nie będzie to końcem z panciem, bo szczerze, nie wyobrażam sobie, jak niby miałabym się po tym pozbierać. Z drugiej strony Resus aż krzyczy na mnie, żebym jednak wybrała samą siebie i choć raz zważyła głównie na moje potrzeby i pragnienia. Jeśli nikt w moim życiu nie będzie ich rozumiał, to jak niby mam je spełniać? Za bardzo jestem zniszczona moim doświadczeniem, daleko wykraczającym poza mój wiek, abym umiała normalnie odnaleźć się w środowiskach, w jakich teraz muszę przebywać. Nie wiem jednak, czy którekolwiek z nich (poza studiami i organizacją, rzecz jasna) jest moim świadomym wyborem, czy raczej brakiem opcji. M. wprowadza mnie w bardzo złe poczucie, że naprawdę tylko on rozumie moją chęć zwojowania świata, mieszkania w PH na Manhattanie (albo gdziekolwiek z ładnym widokiem na NYC) i ogromnej garderoby, jak z bajki, z butami od Manola, wszystkimi kultowymi torebkami i ogromną kolekcją gorsetów. Zostając w tym stanie nigdy do tego nie dojdę.

- moje przemyślenia: chcę już stąd wylecieć
- muzycznie: playlista Linkin Park
- modowo: gotycka suknia za 11,50 z lumpa <3
- nowy cel: zdać praktykę 20 września!!
- zachcianka: kupić sobie nowe meble
- film na dziś: "Dziewczyna z sąsiedztwa"
- dzisiejszy humor: coś tam jednak chcę działać